Postanawiamy zejść droga opisaną w przewodniku. Jak się okazuje znalezienie jej jest właściwie nie możliwe. Na szczycie zostawiamy flagę Polski z naszymi podpisami.
Wychodzimy przed 12.00. Decydujemy się na zejście gołoborzem. Droga okazała się tragiczna, zejście do dolinki zajęło nam 6 godzin (na mapie był to jakiś 1 km, przed nami jeszcze kilkanaście). Znów zaplanowaliśmy trasę na jeden dzień, wzięliśmy mało wody. Mieliśmy po kilku godzinach dojść do dolinki w której płynie strumyk.
Około godziny 18.00 gdy zeszliśmy z przeklętego stoku, zza siodła wychodzi niedźwiedź i jakby nigdy nic podąża w naszym kierunku. Poczuł coś, stanął i patrzy na nas. Był kilkadziesiąt metrów od nas. Nie namyślając się zbyt długo Trombat wystrzelił petardę - misio natychmiast uciekł (przed wyjazdem mówiło się o niedźwiedziach i o zagrożeniu z ich strony, teraz stały się one namacalne i nie tak groźne). Problem polegał na tym, że pobiegł w tym samym kierunku w którym myśmy mieli iść - dolinka z wodą. Wiedzieliśmy już, że czeka nas kolejna noc w tajdze. Zdecydowaliśmy się, pójść wzniesieniami po prawej stronie.
Na następny dzień każdy miał po kilka łyków wody. Na kolację zjedliśmy wspólnie słoiczek koncentratu pomidorowego - całe 85 gram. Na noc zrobiliśmy prowizoryczną wannę na deszczówkę.
W środku nocy rozszalała się burza. Pioruny waliły wokół nas, aż ziemia się trzęsła. Wydawało się, że gdy wyjdziemy z namiotów - nie będzie niczego (spełni się sen Kononowicza), namioty współtowarzyszy spalone itp.
Czuło się, że jesteśmy malutcy w tej dziczy. Żadnych śladów bytności człowieka, tylko my. Natura chce nas wypluć, nie pasujemy tu.