Wstajemy około 6.00 rano, kilkukrotnie przekładamy godzinę wyjścia z powodu burzy. Wychodzimy koło 10.00. Do naszej wanny napadało sporo wody, każdy znów ma po 1,5 litra.
Przedzieramy się przez tajgę, jest to cholernie trudne. Cały czas śpiewamy by odstraszyć ewentualne niedźwiedzie - by ani my ich, ani one nas nie zaskoczyły. Około 15.00 dochodzimy do strumienia, uzupełniamy braki w wodzie. I kontynuujemy swą drogę przez mękę. Staramy się dojść do drogi zaznaczonej na mapie. Idziemy na azymut, tylko mniej więcej znając swe położenie na mapie. Drogę zastępują nam bagna i strumyki nie zaznaczone na mapie. Załamuje mnie odnaleziona "droga" - różni się ona tym od okolicy, że są ledwo widoczne dwie koleiny, po za tym to krzaki, drzewa. Żadnej różnicy w wygodzie podróżowania. "Droga" zmierza w naszym kierunku, więc decydujemy się iść nią. Na szczęście okazało się, że to nie ta z mapy. Po chwili dochodzimy do tej właściwej.
Teraz nasze tępo wzrasta i dość szybko pokonujemy pozostałe kilometry. Do plaży dochodzimy wykończeni o 21.00. Oczywiście na plaży obóz przy obozie. Rosjanie wyposażeni we wszystko: namioty, piły, pontony, skutery wodne, a nawet agregaty prądotwórcze.
Podczas układania ogniska podchodzi do nas rusek i proponuje byśmy dołączyli do nich. Robimy to. Okazali się wspaniałymi ludźmi. Są z Czity i przyjechali tu na wakacje. Kolejny raz przekonujemy się o wielkiej gościnności Rosjan. W ten wieczór pomimo wielkiego zmęczenia wypijamy im tygodniowy zapas wódki.
Kolejne dni wypoczynku na plaży spędzamy w ich towarzystwie.
Podczas tego etapu podróży przytrafia się wypadek. Dokti przyjebał sobie siekierą w nogę. Piszczel na wierzchu, skóra "obrana", dziura w nodze. Na szczęście kość cała, mięsień tylko trochę naruszony. Jeden z Rosjan - znowu Siergiej - okazuje się medykiem wojskowym (był trzy razy w Czeczenii), udziela pierwszej pomocy. Samochód Rosjan zamienia się w karetkę , pędzimy do Ust-Barguzin mając nadzieję, że jest tam lekarz. Na szczęście jest.